Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pamiętajmy o sowieckich deportacjach, które zaczęły się 80 lat temu. Poznaj dzieje ustczanina, który jako dziecko trafił na Sybir

Zbigniew Marecki
10 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza z czterech fal masowych deportacji polskich obywateli z terenów Kresów Wschodnich. W głąb ZSRR zostało wtedy wywiezionych kilkaset tysięcy polskich obywateli, głównie kobiet z dziećmi, osób starszych. Pierwsza fala deportacja należała do najtragiczniejszych. Wśród jej ofiar była rodzina Konopackich. Komandor Tadeusz Konopacki, który teraz mieszka w Ustce, opowiedział nam , co on i jego rodzina wtedy przeżyli.

Miał prawie 8 lat, gdy 10 lutego 1940 roku Sowieci wraz z rodziną wsadzili go do pociągu, który z innymi deportowanymi zawiózł ich na Syberię. Do Polski wrócił po 8 latach.

Tak w skrócie wyglądała wojenna tułaczka komandora Tadeusza Konopackiego z Ustki, który w 1940 roku razem z rodzicami – Józefem Konopackim i Agatą z domu Anklewicz - i sześciorgiem rodzeństwa ( siostra i pięciu braci) mieszkał we wsi Podbrzeziny w gm. Kłodno koło Lwowa.

- Ojciec jako osadnik wojskowy, który w 1920 roku jako ochotnik w taborach, z własnym zaprzęgiem, brał udział w bitwie lwowskiej, dostał tam 10 hektarów ziemi ornej. Dokupił jeszcze 10 hektarów i zbudował gospodarstwo, w którym w 1937 roku zamieszkaliśmy po przenosinach z Żelechowa, rodzinnej wsi ojca, gdzie urodziłem się 1 sierpnia 1932 roku. Pod Lwowem to była dobra gospodarka, tym bardziej że rodzice mieli zarówno konie, jak i bydło, świnie, kury i gęsi – wspomina pan Tadeusz.
Rodzice byli przewidujący.

Jak się okazało, Sowieci doskonale wiedzieli, kto z nimi walczył w 1920 roku. Dlatego gdy zaczęli akcję deportacyjną, szybko się pojawili w domach byłych żołnierzy.

- Moi rodzice dobrze wiedzieli, co się święci, więc ojciec zapobiegliwie o świcie pojechał do młyna, aby przerobić żyto i pszenicę na mąkę, a mama kazała moim starszym braciom wybijać kury, które ładowaliśmy do worka. Gdy ojciec wrócił, już wywozili naszych sąsiadów – opowiada komandor Konopacki.

Wkrótce Sowieci przyszli także do Konopackich. Dali im pół godziny na przygotowanie. – Sowiecki dowódca powiedział matce, aby zabrała także święte obrazy, bo jego rodzina też je zabrała. Po latach skojarzyłem, że jego rodzina również musiała być wywożona na Sybir – wspomina pan Tadeusz.

Do wagonu, który ustawiono przy rampie w Kłodnie, rodzina podjechała na własnych sankach. Był specjalnie przygotowany, bo w środku na środku zainstalowano piecyk do ogrzewania, a po bokach prycze do spania, choć nie starczyło ich dla wszystkich. Sowieci wpędzili do niego 53 osoby. Na szczęście sowiecki dowódca był dobrym człowiekiem i pozwolił Konopackim załadować do wagonu wszystkie zapasy, gdy w innych wagonach radzieccy żołnierze odbierali ludziom różne rzeczy, gdy uznali, że mają ich za dużo.

- Podróżowały z nami dwie starsze rodziny Żydów, które pilnowały piecyka. Dzięki nim paliwo wystarczyło na długo. Pomagali też innym deportowanym, gdy się załatwiali do dziury, bo zasłaniali ich chałatami – opowiada pan Tadeusz.

Na Sybir jechali prawie 30 dni, bo pociąg często czekał kilka godzin aż go wyminie pociąg z przeciwka. W ich wagonie w czasie podróży zmarła tylko jedna kobieta, ale w innych śmiertelność była wyższa. Umierali głównie starsi i małe dzieci. Wtedy po raz pierwszy widział Moskwę całą w czerwonych flagach i portretach Marksa, Engelsa i Lenina, ale najbardziej zapamiętał jak deportowani śpiewali zbiorowo pieśni kościelne, które musieli słyszeć mieszkańcy Moskwy.

- Gdy minęliśmy Moskwę, po 6 godzinach zatrzymał się pociąg. Strażnicy wręcz zachęcali nas do ucieczki, mówiąc jednocześnie, że śniegu i mrozie nie mamy szans na przeżycie. A my wszyscy zbieraliśmy opał, bo w wagonie już było strasznie zimno – wspomina pan Tadeusz.

W końcu przesadzono ich na ciężarówki, a potem na sanie, które w ich przypadku woźnica chciał wywrócić, aby ograbić rodzinę z zapasów, ale mu się nie udało, bo Paweł, najstarszy z braci Konopackich, w porę wyrwał mu lejce i nie dopuścił do wywrotki

- Ojciec był przewidujący, więc nie poskarżył się sowieckiemu komendantowi, gdy dotarliśmy na miejsce zsyłki. Chyba dzięki temu go polubili – dodaje pan Tadeusz.

Ostatecznie wylądowali w posiółku Jużno-Wagriańskim w obwodzie swierdłowskim, gdzie rodzinę umieszczono w nowym drewnianym baraku. Ojciec Konopackiego został tam zaopatrzeniowcem, a chłopcy kopali ścieżki w blisko dwumetrowym śniegu.
- Ten śnieg był wybawieniem, bo ponieważ nie było tam zwierzyny, to i wilki nas nie atakowały – wyjaśnia mój rozmówca.
Pamięta także, że przy rejestracji ojciec postarzył mamę o pięć lat, więc w rezultacie nie musiała chodzić do roboty w lesie, a było tam nie tylko ciężko, ale i niebezpiecznie, bo zdarzało się, że w lesie atakowały niedźwiedzie.

- Mieliśmy sporo szczęścia, bo z nami na zsyłce znalazł się ksiądz, który przyjechał tam po przejęciu tożsamości zmarłego szwagra leśniczego, gdyż musiał się ukrywać przed Sowietami. To był bardzo wykształcony i mądry człowiek, który zdobył zaufanie komendanta. Dzięki temu dostał od niego 150 rubli, co starczyło na 150 chlebów, a potem doprowadził do zbudowania czteroizbowej szkoły, gdzie po rosyjsku uczyła konsomołka Pietuchowa, która bardzo nie lubiła polskich panów. Tam zimą poszedłem do pierwszej klasy. Wkrótce okazało się, że polscy uczniowie byli lepsi od radzieckich. To był też jeden z powodów, że nas tam szanowano. Przede wszystkim jednak dlatego, że gdyby Polacy powymierali, to nie miałby kto wyrobić normy. Poza tym nas, chłopców, wyznaczono latem 1940 roku do pasienie 40 krów. W zapłatę od każdej z nich mieliśmy dostać miesięcznie półtora litra mleka, czyli po 6 szklanek. Dzięki temu ojciec mógł pomagać innym rodzinom – relacjonuje pan Tadeusz.

Jednak nie wszystko się dobrze układało, bo zimą w czasie mrozów przemarzł Geniu, najmłodszy z rodzeństwa Konopackich i po 10 dniach zmarł. Wtedy był już 11 dzieckiem, które zmarło w posiółku, a 27 osobom w ogóle. Innym razem znajomy cieśla, który razem z rodziną i Konopackimi też został wywieziony na zsyłkę, został skazany na 10 lat gułagu bez prawa widzenia z najbliższymi, bo latem, gdy go pogryzły komary, klął przeciw Hitlerowi, a wtedy Sowieci uznali, że złamał prawo, bo słownie atakował sojusznika ZSRR.

Na szczęście przyszedł czerwiec 1941, kiedy Hitler napadł na ZSRR. Wtedy na poziomie rządów podpisano porozumienie Sikorski-Majski, dzięki któremu zaczęto tworzyć armię Andersa. Tymczasem komendant posiółka poszedł na front, ale przedtem dał ojcu pana Tadeusza 150 rubli za opiekę nad jego żoną, a 300 rubli ojciec miał przekazać żonie komendanta. Ona jednak tych pieniędzy nie przyjęła. Później, gdy tego potrzebowaliśmy, bardzo się przydały naszej rodzinie.

Zzauważyli polskie rodziny, które wyjechały tam już na początku zimy, a potem w głodzie i chłodzie czekały na dalszy transport, co dla wielu z tych ludzi skończyło się śmiercią. Ostatecznie – z postojem w śniegu, gdzie im pomogły pieniądze od komendanta, bo za nie kupili pomoc – dojechali pociągiem do kołchozu w Turkmenii. Po 10 dniach przewieziono ich do Frunze w Kirgizji, skąd przemierzyli 80 kilometrów na wozach, wielbłądach i osiołkach pod samo podnóże Gór Kirgijskich. gdzie w kołchozie „Italia” spotkali byłego katorżnika Wiktora Skwarczewskiego, który wśród muzułmanów mieszkał od lat, bo nie mógł wracać do Polski. Dzięki niemu synowie Konopackich znowu zostali pastuchami.

- Tam dotarł do nas delegat rządu polskiego na Zachodzie, który powiedział, że możemy wyjeżdżać z ZSRR. Wkrótce zaczęto tworzyć polską szkolę, gdzie nauka odbywała się co drugi dzień. Ważne było także to, że tam nas karmiono – opowiada pan Tadeusz.

Po kilku tygodniach on i jego starszy o ponad 2 lata brat Józef ruszyli w drogę razem z grupą polskich dzieci, które przewieziono do Iranu – najpierw do Pachlewi, a potem do Teheranu.

- W tym samym czasie mój starszy brat Staszek uciekł do armii Andersa. Mniej szczęścia miał nasz najstarszy brat Paweł, który uciekł z kołchozu już po zerwaniu porozumienia Sikorski-Majski, więc musiał wstąpić do Armii Czerwonej. Ponieważ w czasie walki nie miał przy sobie dokumentów, to ojca, który nadał przebywał z mamą w kołchozie, powiadomiono, że zginął. Okazało się jednak, że był tylko ogłuszony i po pewnym czasie przeszedł szlak bojowy z armią Berlinga – wspomina pan Tadeusz.

On sam po pobycie w sanatorium w Pachlewi razem z bratem Józiem trafił do polskiego sierocińca w Teherenie. Ponieważ tam się objadł, szybko trafił do szpitala, gdzie się dowiedział, że odnalazł się jego brat Staszek, który w tym czasie był już junakiem przygotowującym się do służby wojskowej w armii gen. Andersa.

- Ponieważ pułkownik, dowódca junaków znał naszego stryja legionistę, to Józiu i ja też zostaliśmy junakami. Ja byłem najmłodszy z nich – śmieje się pan Tadeusz.

Ostatecznie z najmłodszymi chłopcami znowu trafił – już razem z majorem – do sierocińca. W końcu szlakiem przez Palestynę trafił do Afryki Południowej. Tam rozpoczęła działalność drużyna harcerska, której szeregi zasilił. – Wtedy często przewożono nas statkami. Widziałem tam amerykańskich marynarzy o polskim rodowodzie. Spodobali mi się. Przysiągłem sobie, że jak wrócę do Polski, to zostanę marynarzem – zdradza pan Tadeusz.

Tymczasem w przyspieszonym tempie kończy naukę w szkole podstawowej. W południowej Afryce chłopcami opiekowali się Żydzi i członkowie stowarzyszenia działającego w RPA.W 1947 roku zaproponowano mu, aby w RPA ukończył szkołę dla maszynistów kolejowych. W tym czasie jednak z braćmi już szukał rodziców. Ich list dotarł do nich dopiero po trzech latach. Ojciec najpierw odnalazł najstarszego syna - Pawła, w czym pomógł mu przypadkowo spotkany kolejarz, z którym Paweł przeszedł razem szlak bojowy. Potem pomógł burmistrz Bogatyni, który w mieniu rodziców napisał do rządu RPA podanie z prośbą o umożliwienie synom powrotu do Polski.

- Wcześniej sam napisałem sześć podobnych podań, ale zawsze mnie za nie karano, bo w RPA źle patrzono na to, że chcę wracać do Polski. Gdy przyszło siódme podanie, tym razem od rodziców, to już mnie nie karano – relacjonuje pan Tadeusz.

Po powrocie do Polski – jak sobie przysiągł kilka lat wcześniej - rozpoczął służbę jako żołnierz w Marynarce Wojennej. Ponieważ dobrze znał angielski i rosyjski i dobrze się sprawował, po odbyciu zasadniczej służby zaproponowano mu pracę w wojsku. Ukończył także kurs łączności w Zegrzu i szkolił marynarzy w swojej dawnej jednostce. Wkrótce awansował do stopnia oficerskiego i w marynarce służył ponad trzydzieści lat.

Dzisiaj jego pasją są wspomnienia z lat, które spędził na Syberii. Utrwala swoje przeżycia z tamtego okresu , budując modele ukazujące sybirską rzeczywistość, między innymi ziemianki budowane przez pierwszych zesłańców, wagony, w których wywożeni byli ludzie, czy statek rzeczny służący do transportu.

Chętnie też spotyka się z młodzieżą, której barwnie opowiada o swoich

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Pamiętajmy o sowieckich deportacjach, które zaczęły się 80 lat temu. Poznaj dzieje ustczanina, który jako dziecko trafił na Sybir - Głos Pomorza

Wróć na ustka.naszemiasto.pl Nasze Miasto