Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Legendy nie z tej ziemi: Moje miasto Gdańsk. Krzysztof Maria Załuski

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Moje Miasto Gdańsk
Moje Miasto Gdańsk Freepik.com/kmz
Stary Jürgen nie zauważył, kiedy zasnął przed telewizorem. Uśpił go reportaż o szturmie rozwścieczonej „małopoludziej czeredy” na budynek Parlamentu Europejskiego sprzed kilku dekad, który znał już na pamięć. Rozpoznawał niemal wszystkie sylwetki ludzi podpalających samochody, zrywających gwiaździste flagi, wybijających szyby w biurach poselskich i wrzucających do ich wnętrza koktajle Mołotowa. Wiedział, że budynek spłonie doszczętnie. I że nie przyjedzie go gasić ani jeden odział straży pożarnej.

Legendy nie z tej ziemi: Moje miasto Gdańsk

Obudziło go ujadanie psów. I głód. Ale lodówka była pusta. Dzieci zabrały wszystko, co zostało z rodzinnej Wigilii… W spiżarce znalazł puszkę piwa, założył chodaki i wyszedł przed barak. Na moment oślepiło go białe słońce. Minął ostatnie zabudowania imigranckiej kolonii. Zatrzymał się przy wysadzonym kilka tygodni temu przez saperów, lecz nie rozebranym jeszcze, stuletnim, betonowym biurowcem. Zwały gruzu, splecionych metalowymi prętami sterczały w niebo przysypane częściowo śniegiem. Trzej bezdomni Eskimosi z framug i okiennych ram rozpalili ognisko. Od morza wiał huraganowy wiatr. Wisła pieniła się jakimiś chemikaliami, jakby za chwilę miała wykipieć.

Stary Jürgen podszedł do kamiennego pirsu i dłuższą chwilę patrzył na miasto, ciągnące się po drugiej stronie dawnego portu. Złotawo-pomarańczowa poświata rozlewała się aż po morenowe wzgórza. Dalej były stare osiedla willowe i centra handlowe, połączonego ostatecznie kilkanaście lat temu Trójmiasta. A potem spojrzał na średniowieczne wieże Głównego Miasta... I przypomniał sobie jak z dumą pokazywał mu je, krótko przed przeprowadzką z Berlina, stary Hans Gruppenbach.

– Patrz Jürgen, to nasze miasto – powiedział Gruppenbach, łamiącym się głosem. – Stąd nasz ród... Tu nasze korzenie – wydawał się być bardzo wzruszony. Wyjął haftowaną w bawarską szachownicę chusteczkę i otarł łzy.

– Szkoda, że moja mamusia tego nie doczekała – zaszlochał. – Patrz tylko jak Polacy ślicznie odbudowali to miasto. Eh, gdyby nie ta przeklęta wojna, gdyby nie Hitler i Stalin, to nikt by nie wypędził naszych dziadów z naszej ukochanej ojczyzny…

A potem zaprosił starego Jürgena do speluny o nazwie „Chëcz u Kaszëbë”.

– Tylko nie gadaj głośno po niemiecku, bo nas nie obsłużą – przestrzegł. – Napijesz się piwa, czy jakiegoś schnapsa, a może herbaty z duchem? – zapytał jak już usiedli przy stoliku.

– A daj z duchem – machnął ręką Stary Jürgen. – Nie wiem po prawdzie czyj to duch, ale niech tam, byle nie Lenina... – powiedział i zaczął rozglądać się po sali. – Ale tu u was ładne knajpy. A jakie fajne kelnerki.

– Podobają ci się? To Francuzki, podobno z Paryża, przyjeżdżają tu nielegalnie za robotą... – uśmiechnął się Gruppenbach. – Kiedyś knajpy i burdele były opanowane przez nasze dziewczyny. Potem przyszła kolej na Greczynki, Włoszki, Hiszpanki i resztę tego unijnego tałatajstwa.

– Niezłe, babeczki, niezłe...

Najbardziej jednak Staremu Jürgenowi podobała się toaleta. Wszedł tam po trzeciej herbacie z duchem i siedział dobre pół godziny. A jak wyszedł, pachniał wszystkimi możliwymi odświeżaczami powietrza: i migdałowym, i konwaliowym, i jaśminowym, i nawet "wszechpolską łąką".

– Ale macie tutaj czadowe dezodoranty - zaśmiał się. - A jakie krany, tylko bez gałek. A w kiblu woda sama spływa, widziałeś?

– Tak, u nas w Polsce wszystko jest – pochwalił się Gruppenbach.

Po powrocie do Berlina Stary Jürgen, opowiedział o wszystkim żonie. I to chyba przeważyło: te krany i ten dezodorant spowodowały, że poczuli się Polakami. Mimo daleko zaawansowanego Alzheimera nawet ojciec Starego Jürgena przypomniał sobie, że jego dziadek był żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego, więc mają stuprocentowe polskie pochodzenie.

Ale to było dawno. Od tamtego czasu Stary Jürgen mocno się zestarzał. Tamte wydarzenia z każdym rokiem coraz bardziej zacierały mu się w pamięci. Myliły mu się lata i fakty. Czasem nie był w stanie sobie przypomnieć, czy Europarlament spłonął zanim przeprowadzili się do Gdańska, czy nastąpiło to później. Czy „małopoludzia

czereda”, jak nazwał ich jakiś zielony komuch, zlinczowała znienawidzonych urzędasów, czy zawiśli dopiero po wyroku Międzynarodowego Trybunału Antykorupcyjnego w Berlinie.

Stary Jürgen usiadł na ławce. Patrzył na słońce zanurzające się w portowym kanale. Wysokościowce, stojące na dawnych nabrzeżach rzucały długie cienie. W oknach zapalały się pierwsze światła, co uzmysłowiło mu, że przespał kolejny dzień.

Wyjął z kieszeni puszkę piwa. Pociągnął łyk i przypomniał sobie całkiem inny wieczór – dzień przyjazdu do tego miasta. Wtedy nazywał je jeszcze Danzig, albo w najlepszym razie Gdansk, bo tak było łatwiej. Polskiego „ń”, „ś”, „ź” czy „ł” do tej pory nie potrafił prawidłowo wymówić. Zresztą jak większość tych, którzy wtedy tu przyjechali. Dopiero jego dzieci wtopiły się w polskie tło… Stary Jürgen miał im to zresztą za złe. Podobnie jak Gruppenbachowi, który mu to potem wyrzucał.

– Takeś na mnie gadał, a teraz sam przyjechałeś i stoisz w kolejce po dary? – powiedział mu, kiedy się pierwszy raz spotkali w punkcie Polskiego Czerwonego Krzyża. – No widzisz, ja dary przynoszę… A ty mnie zdrajcą i kanalią nazywałeś.

– Bo byłeś kanalią i chorągiewką – zaśmiał się Stary Jürgen – Najpierw Stassi, potem CDU i niewiele brakowało, a wstąpiłbyś do Alternative für Deutschland. Tylko cię w porę prześwietlili...

– Może i byłem kanalią, ale coś przynajmniej z tego mam – skrzywił się Gruppenbach. – A ty? Gówno masz?

– Mam czyste sumienie…

– Czystym sumieniem to se możesz wiesz co podetrzeć… – zarechotał Gruppenbach.

A potem Stary Jürgen przypomniał sobie jak pracowali razem w berlińskiej fabryce traktorów. Byli mechanikami, ale Gruppenbach uwielbiał udawać kierownika. Wiele razy mówił, że ludzie bez odpowiedniego kierownictwa są jak stado baranów, a on wie jak kierować tłumem… W ogóle losy Hansa Gruppenbacha były dosyć powikłane. Urodził się w Bawarii, w Rosenheim. Jego matka była ponoć Polką. Akurat zawalił się komunizm, więc wszyscy wiali do Niemiec. Później, jak Unię opanowali zieloni i zaczęła się ta cała jazda z ekologią, ojciec Hansa kazał jej odszukać polskie papiery i złożyć wniosek o repatriację. Mieli jednak pecha, bo we Francji a potem w Niemczech zaczęła się wojna domowa z muzułmanami. Prezydent Stanów Zjednoczonych Europy nakazał zamknąć granicę z Polską i zarządził pobór do Eurowehrmachtu. Gruppenbachowie zadekowali się w samym centrum Berlinie, gdzie mieszkali niemal wyłącznie islamiści. Więc nikt ich tam nie szukał.

Tu Stary Jürgene poznał Hansa… Parę lat mieszkali w tym bloku, ale się nie lubili. Gruppenbach był zarozumiały i wredny. Chwalił się, że jest Polakiem i że mieszkanie w Niemczech uważa za niewolę. Wkrótce jednak ich męka się skończyła, Stany Zjednoczone Europy upadły i Gruppenbachowie wyjechali do Gdańska.

„Tak, Gruppenbach był zawsze chorągiewką, pomyślał Stary Jürgen. „Jak zawiało z jednej strony, odwracał się w drugą… No cóż, takim to zawsze dobrze…”.

Nie miał jeszcze ochoty wracać do domu. Wieczór był wyjątkowo ciepły, jak na koniec grudnia… Stary Jürgen pomyślał, że w taki właśnie wieczór zawalił się jego świat. Wtedy, dwadzieścia lat temu jego żona i córka zginęły w katastrofie lotniczej… Tamtego dnia słońce też zachodziło przy bezchmurnym niebie. W chwili, kiedy czerwoną tarczą dotknęło morenowych wzgórz, stary Jürgen dowiedział się z radia, co się stało… A potem długo nie mógł uwierzyć, że samolot spadł po prostu do morza. Takie rzeczy być może mogłyby wydarzyć się we Francji, albo w Kanadzie, gdzie niektóre maszyny pamiętają jeszcze początki XXI wieku. Ale tutaj, na trasie obsługiwanej przez najnowocześniejsze polskie ponaddźwiękowce? To nie mogła być prawda.

A jednak, wkrótce przyszło urzędowe potwierdzenie: Berta i Helga nie żyły, podobnie jak 1580 innych osób, wracających tamtego dnia z wczasów na Kaukazie… Z bliskich na świecie pozostała mu wtedy jedynie pięcioletnia wnuczka Andzia.

Idąc wzdłuż Wisły stary Jürgen postanowił odnaleźć ławkę, na której kiedyś tak lubił przesiadywać. Kiedy ją wreszcie znalazł, przypomniał sobie, że to właśnie tu, kłócił się z Bertą ostatni raz przed katastrofą. Pokłócił się z nią o własnego brata.

Berta nie cierpiała brata starego Jürgena. Nienawidziła całej jego rodziny…

– No tak! Mnie z Helgą wysyłasz na Kaukaz, żebyście mogli spokojnie chlać i sprowadzać do mojego domu niemieckie dziwki! – wykrzykiwała wtedy Berta.

– Czy ty oszalałaś? – stary Jürgen próbował oponować. – Ile ty myślisz ja mam lat?

– Gdybyś miał nawet sto, to i tak żadnej byś nie przepuścił. A twój braciszek po pijaku to i garbatą mniszką by nie wzgardził. Zresztą wszyscy jesteście z jednej gliny, jak wasz tatuś…

– Berta, proszę przestań.

– Wiem co mówię – nie ustępowała. – Przywlekli się za nami do Polski; brandenburska banda kloszardów. Człowiek ucieka od nich tysiąc kilometrów, haruje jak wół, żeby móc zacząć normalne życie, a tu ściągają te wszystkie penerzyska. Ta twoja cholerna rodzinka nawet po śmierci nie da mi spokoju.

– Berta, skończ. Błagam cię na litość boską – prosił stary Jürgen. – Przecież on ma tylko mnie.

– Tylko mnie, tylko mnie… – piekliła się. – Nie bądź śmieszny, ma jeszcze gorzałę.

Stary Jürgen wiedział, że Berta go nienawidziła, że gdyby nie to, że byli w Polsce obcy, i tak kiedyś by go zostawiła. Był o tym przekonany. Nie miał jedynie pojęcia skąd płynęła ta jej nienawiść… A jednak potrafił jej wybaczyć. Potrafił nawet kochać tą „głupią gęś”, jak często nazywał ją w myślach.

Siedząc teraz w zupełnych ciemnościach na tej polskiej zmurszałej ławce, stary Jürgen pomyślał, że to wszystko za czym gonił przez całe życie, to za co dał z siebie zrobić niewolnika, było mniej warte niż nic. Że tak naprawdę na tym świecie liczy się tylko rodzina, ojczyzna, bliscy i przyjaciele. I że można udawać, iż to wszystko daje się czymś zastąpić, ale taka gra z samym sobą jest nieludzka i po prostu głupia.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Legendy nie z tej ziemi: Moje miasto Gdańsk. Krzysztof Maria Załuski - Dziennik Bałtycki

Wróć na ustka.naszemiasto.pl Nasze Miasto